fbpx

Nocleg na polu minowym

Nocleg na polu minowym brzmi jak kiepski żart, marzenie samobójcy albo atrakcja dla mało rozgarniętych poszukiwaczy przygód. Co jednak zrobić, gdy nie ma innego wyjścia?

 

Pole minowe leży dokładnie na trasie do bazy pod najwyższym szczytem Afganistanu – Noszakiem (7492m.). To prawdziwa góra-legenda, kluczowa dla polskiego i światowego himalaizmu. Właśnie tu w 1973 roku Andrzej Zawada i Tadeusz Piotrowski dokonali pierwszego zimowego wejścia na siedmiotysięcznik, rozpoczynając erę himalaizmu zimowego i zapowiadając dominację Polaków w tym najtrudniejszym ze sportów. Jak wielki był to wyczyn niech świadczy fakt, że do dzisiaj nikt go nie powtórzył. W 41 rocznicę próbowała tego dokonać Ola Dzik z zespołem, niestety bez powodzenia.

Być może nasi rodacy nie nosiliby dziś miana „lodowych wojowników”, gdyby cała generacja alpinistów nie trenowałaby w afgańskim paśmie gór Hindukusz, m.in. na Noszaku. Niewiele brakowało, a pierwsze wejście również należałoby do Polaków – w 1960 roku zaledwie o kilka dni ekipę pod kierownictwem Bolesława Chwaścińskiego wyprzedzili Japończycy. Była to zresztą pierwsza polska wyprawa w góry wysokie po wojnie. Wkrótce do Afganistanu zaczęły zjeżdżać kolejni polscy alpiniści, którym na skutek sytuacji politycznej łatwiej było dojechać na pogranicze Pakistanu, niż w Alpy. Hindukusz był tłumnie odwiedzany aż do 1978 roku, czyli wybuchu wojny, która z przerwami trwa do dziś.

Wspinacze wrócili na Noszak dopiero w XXI wieku, a Polacy – w 2010 roku, w osobie Krzysztofa Mularskiego i niżej podpisanego. Wyprawa zawróciła 200 metrów przed wierzchołkiem, co tak zirytowało Krzyśka, że wrócił tam rok później, stając się (wraz z ks. Krzysztofem Gardyną) pierwszym Polakiem na szczycie Afganistanu od przynajmniej 33 lat.

Jednak nie górskich opowieści spodziewał się zapewne żądny sensacji czytelnik. Przejdźmy zatem do pól minowych. Zaprowadzą nas tam pasterze z osady Kazi Deh, leżącej 20 kilometrów od szczytu. Jako że w Afganistanie nie istnieje żadna instytucja zajmująca się organizacją wypraw wysokogórskich, wszystkim trzeba zająć się na własną rękę. Negocjując z szefem wioski zapłatę dla tragarzy można poczuć się jak bohater powieści przygodowej z dzieciństwa. Jeden ze starszych mężczyzn mówi, że pamięta Andrzeja Zawadę!

Po dwóch dniach negocjacji karawana rusza w góry. Po paru godzinach marszu mężczyźni, dotąd prący do przodu jak atomowe lodołamacze, nagle stają się powolni i bardzo uważni. Pokazują, żeby iść wyłącznie po ich śladach i nie schodzić ze ścieżki na siku. Uniwersalne słowo „bum!” działa na wyobraźnię. Nie trzeba nam tego dwa razy powtarzać, odrobiliśmy lekcję z historii. Legendarny dowódca partyzantki afgańskiej, „Lew Pandższiru” Ahmad Szah Masud rozkazał zaminować dolinę sąsiadującą z Pakistanem, w celu uniemożliwienia przedostania się na kontrolowane przez niego tereny oddziałom talibów. Wkrótce potem zginął w zamachu, dwa dni przed 11 września 2001 roku. Przypadek? Nie sądzę. Miny pozostały, zapewniając spokój mieszkańcom korytarza Wachańskiego i komplikując życie nielicznym alpinistom.

W takich oto okolicznościach przekraczamy rzekę. Górski potok spływający wprost z lodowca jest przeraźliwie zimny i jeszcze bardziej przerażająco rwący. Trzeba związać się liną w pasie, zapierać kijem i mieć nadzieję, że nas nie zmyje. Po takiej operacji rozpalamy ognisko i suszymy zlodowaciałe członki, a nasi przewodnicy stwierdzają, że zostaniemy tu na noc. Nie chodzić tam, tam i tam – pokazują dookoła, a my nie mamy zamiaru sprawdzać, czy nie robią sobie z nas żartów. Ale oni też nie oddalają się od obozowiska. Nasza znajomość języka Dari jest bardzo podstawowa i trudno ocenić, jak dobrze orientują się w terenie. Fakt, że różni przewodnicy preferują różne trasy – jedni wolą obchodzić pole minowe szerokim łukiem, po sypiących się piargach, inni natomiast wolą przejść przez środek, pewną (?) ścieżką. Ta druga opcja była zdecydowanie ciekawsza, zwłaszcza że to nie my szliśmy przodem.

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Wirtualna Polska

No Comments

Post A Comment